sobota, 28 sierpnia 2021

RYTM WOJNY, TOM: 1 i 2 - Brandon Sanderson [opinia]

Tytuł oryginału: Rhythm of War
Cykl: Archiwum Burzowego Światła (tom: 4.1 i 4.2)
Wydawnictwo: Mag
Tłumaczenie: Anna Studniarek
Liczba stron: 544 i 611
Gatunek: Fantasy, high fantasy
Moja ocena: 3+/6  i 4/6





Dziwnie się czyta po takim czasie (3 lata!) cykl fantasy, który ma już za sobą trzy części (a 4 tomy), i nie jest to zdecydowanie metoda, za którą przepadam. W przeważającej większości sięgam tylko po ukończone cykle, żeby móc je przeczytać wtedy, kiedy ja chce, i to najczęściej jeden po drugim tomie. Jednak uwielbienie względem autora zrobiło swoje, łącznie z bardzo pozytywnymi opiniami wielu czytelników, więc zdecydowałem się sięgnąć po ABŚ przy okazji pojawienia się trzeciego tomu. I nie jest to dobre jak widzę, bo wyraźnie uleciało mi wiele z głowy i początek czytało się będąc bardzo skołowanym. Brakuje mi w takich fantasy (zwłaszcza opasłych) jakiegoś przypomnienia z poprzednich tomów, czego we wstępie Sanderson też nie nie zdecydował się zrobić. 

Myślę, że nie ma sensu przybliżać fabułę na tym etapie, bo najpewniej każdy, kto sięgnie po ten tom, będzie miał już poprzednie za sobą i będzie doskonale zorientowany. Z powrotem wędrujemy w Rosharze i towarzyszymy Dalinarovi, Shallan, Navani, Adolinowi, Kaladinowi i wielu innym drugo- i trzecioplanowym postaciom w ich przygodach, a zwłaszcza w toczonej przez nich wojnie. To, co od początku mi się podobało w tym cyklu to świat stworzony, postaci i magia, czyli wszystko to, co od początku podoba mi się u Sandersona i za co tak bardzo polubiłem jego książki. Niestety o ile w innych jego powieściach słowotok występuje i się nie męczę przy tym, o tyle w ABŚ jest już to dla mnie coraz bardziej uciążliwe. Właściwie od tomu trzeciego czułem, że za bardzo się rozdrabnia nad różnymi pierdołami, które mógł sobie spokojnie oszczędzić, jednak w "Rytmie wojny" moim zdaniem grubo przesadził.

Pierwszy tom "Rytmu..." to właściwie tylko pitu-pitu-pitolenie, a akcji prawie wcale. Fakt, że świat, postaci i magia, które mnie zachwyciły już w tomie pierwszym, ciągle tutaj są, lecz niestety niewiele z tego miało wpływ na wyjście poza sferę przeciętnego czytadełka jakim może być każde inne fantasy inne autora tego gatunku, którego nie znam i nie poznam, bo niczym się nie wyróżnia. Ględzenie o Świetlistych, o Odium, Wiatrowych, że źle się  dzieje, że trzeba coś wymyślić, że Kaladin nie radzi sobie z presją dowództwa i utraty bliskich itp. itd. Tylko ględzenie, ględzenie i ględzenie. Jakbym miał przytoczyć co ja przeczytałem w pierwszym tomie to bym powiedział: NIE WIEM. Ale że znam Sandersona i wiem, że rozkręca się w późniejszym etapie na maksa no to się nie łamałem, tylko szykowałem się na tom 2.

Drugi okazał się wyraźnie lepszy, bo było zdecydowanie więcej akcji. Więcej się działo, było bardziej konkretnie, fabuła szła do przodu, zamiast stać w miejscu. Niemniej jednak ja chyba nigdy jeszcze nie miałem takiego słabego 'parcia' na książkę ulubionego autora jak tutaj. Nie wiem czy to ten pierwszy tom, czy ulotne z głowy części fabuły ogólnie ABŚ, czy po prostu same to przegadanie, sprawiały że zwyczajnie nie chciało mi się siedzieć nad tą książkę więcej niż 30-50 stron dziennie, gdzie normalnie lekko potrafię machnąć setkę. Wydaje mi się, że ta saga wiele traci takim nadprogramowym pitoleniem, które spokojnie można by uszczuplić o 300 stron, robiąc z tego jeden, a nie dwa (w cholerę napuszone) tomy, które więcej wyciągają z naszego portfela, a niestety mniej dają przy tym samej przyjemności. Liczę cholernie, że kolejny tom wniesie jakieś większe ożywienie do tej fabuły i sprawi, że wbije mnie w fotel jak tomy 1 i 2, bo w przeciwnym wypadku zacznę się oddalać na tyle od tego cyklu, że nie wiem czy w ogóle dotrwam w z nim do końca. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz